Bardzo lubię zimę i to dlatego, że jak jest zima to "musi być zimno". W tym roku niestety zima nie dopisała i czułam niedosyt śniegu, a przede wszystkim ... zimowego szaleństwa, czyli jazdy na nartach. Wybraliśmy się więc już kolejny raz w miejsce, które zgodnie z tym co przeczytałam już po przyjeżdzie w jednej z dość poczytnych babskich gazet jest "ulubionym miejscem wyjazdów narciarskich Polaków za granicę..." ;) , czyli do Doliny Stubai.
Kiedy po raz pierwszy tu przyjechałam byłam nieco onieśmielona górami. Jeżdżę na nartach "od zawsze", ale lodowiec Stubai, kiedy sypie potężny śnieg robi wrażenie. Do doliny Stubai można dojechać z Warszawy w ciągu 12 godzin, w zależności od pogody oczywiście. Dolina jest przepiękna zarówno w zimie, jak i na wiosnę. W zimie trzeba koniecznie ze sobą wziąć łańcuchy do kół samochodowych, które przydają się również na wiosnę. W tym roku, gdy przyjechaliśmy świeciło słońce zieleniła się trawa, po czym na drugi dzień było już kilkanaście, a może i dzieścia centymetrów śniegu, który co prawda dość szybko (bo w ciągu 4 dni) stopniał. Policja austriacka nie wpuszczała jednak w dniu gdy sypał snieg samochodów bez łańcuchów na drogę w kierunku lodowca ze względu właśnie na warunki drogowe.
W górach w marcu warunki narciarskie były na prawdę świetne. Dużo śniegu słońce i dość ciepło, troszkę poniżej zera.
W grudniu kiedy byliśmy pierwszy raz było bardzo zimno nawet poniżej 15 stopni.
Nocleg mieliśmy w miejscowości Fulpmes i polecam to miejsce. Po pierwsze jeżeli ktoś dojeżdża skibusami to ma jeszcze miejsce siedzące, a po drugie w Fulpmes jest drugi ośrodek narciarski Schlick 2000 dla nieco mniej wytrwanych narciarzy, albo tych którzy chcą się rozgrzać przed lodowcem.